poniedziałek, 26 stycznia 2015

Słów kilka o tym jak zostałam minimalistką w trybie przyśpieszonym



Był taki okres w moim życiu i trwał dość długo, bo aż 29 lat, kiedy uwielbiałam otaczać się dużą ilością rzeczy.
Moje zbieractwo miało określone fazy - w dzieciństwie zabawki, miało być ich duuuużo. Jako nastolatka kupowałam kasety, bo miało być duuuużo. Czasy studenckie -  kupowałam książki w ilości - duuuużo. W pracy ubrania, potem biżuterię, potem buty, no i oczywiście perfumy- duuuuużo, duuuużo, duuużo. Gdy zaszłam w ciążę - ciuszki dla dziecka- wszystkie rozmiary od 50  (na wypadek, gdyby się wcześniak pojawił, do rozmiaru 62, gdyby mały gigancik). Oczywiście ilości przeogromne. O akcesoriach i innych tzw.przydasiach nie wspomnę. Do dziś rozdajemy to po znajomych, ze słowami - to jest naprawdę fantastyczne i absolutnie niezbędne. Myśmy jakoś nie zdążyli użyć, dzieci tak szybko rosną. Pławiłam się w tym swoim "luksusie" posiadania tylu rzeczy i byłam naprawdę szczęśliwa.
Nie przeszkadzało mi, że w połowie ubrań nigdy nigdzie nie wyszłam, że kosmetyki powoli traciły ważność, a ja nawet raz nie posmarowałam się tym specyfikiem, z ubranek Bobas wyrastał nawet nie widząc ich na oczy.  Wszystko zmieniło się w momencie, kiedy po macierzyńskim wróciłam do pracy. Powiem wprost - nie byłam przygotowana na to, co miało mnie spotkać. Żyłam w  złudnym przeświadczeniu, że jeśli przed porodem, jak i na macierzyńskim w miarę byłam zorganizowana, to z pewnością po urlopie też sobie poradzę. Nic z tych rzeczy. Po pierwsze nie miałam już całego dnia na sprzątanie. Nie miałam całego dnia na gotowanie, nie miałam całego poranka na makijaż i prysznic.
Mój dzień zaczyna się o godzinie 5.30 rano. I od tego momentu, aż do późnego wieczora,  byłam w ciągłym pośpiechu. Wstać, zrobić śniadanie, w czasie gdy Mąż przebiera malucha, podać śniadanie, mąż w tym czasie gotuje wodę na zupkę, następnie włożyć Bobasa do fotelika, kojca, tudzież  innych miejsc, gdzie nie zrobi sobie krzywdy, pożegnać Męża wychodzącego do pracy, umyć naczynia, posprzątać mieszkanie, umyć się, ugotować i zblendować zupkę, przygotować drugie śniadanie dla Bobasa, udzielić niani wszelkich wskazówek co i jak. Na makijaż i moje śniadanie raczej brakowało mi już czasu. W pracy pośpiech i pędem do domu, podać drugie danie, wziąć na spacerek, zrobić obiad dla nas, a jak Mąż wracał, posprzątać ponownie mieszkanie (kto ma półtoraroczne dziecko i psa, wie że jedno sprzątanie dziennie to za mało). Po sprzątaniu zrobić kolację, umyć naczynia, przygotować kąpiel Bobasowi, położyć  go spać i paść ledwie żywym na łóżko. Po trzech miesiącach tak wariackiego życia byłam pewna, że muszę coś zmienić. Rozejrzałam się po domu i dokonałam odkrycia na miarę Nobla. Miałabym o wiele mniej sprzątania, gdybym pozbyła się przynajmniej połowy rzeczy ze swojego otoczenia. Mało tego, gdybym pozbyła się jeszcze paru ciuchów, nieużywanych sprzętów AGD, które stoją i zbierają kurz, a także paru mebli, to mielibyśmy więcej czasu i przestrzeni dla małego biegacza. Odgruzowywanie trwało miesiąc i jest to temat na kolejne kilka historii, ale najważniejsze, że po miesiącu, okazało się, że bez tych wszystkich rzeczy, jest mi po prostu łatwiej. Do tego stopnia, że zjadam w domu śniadanie ( makijaż niestety nadal robię w aucie) Co więcej, po południu mogę się pobawić z moimi mężczyznami, zamiast siedzieć w kuchni i myć wszystko od początku, bo przecież po co mojemu Synkowi łyżeczka, skoro można rączką zjeść troszkę, a resztę wychlapać na podłogę, mikser, sokowirówkę, toster. Teraz nie mam tych sprzętów, więc zmywam raz dwa podłogę, stół i godzina zaoszczędzona. Zrobiłam sobie też rozpiskę, co i kiedy sprzątnąć, więc nie szoruję codziennie na błysk wszystkiego i najzwyczajniej w świecie wyluzowałam. I choć minimalizm był u mnie formą ucieczki od obłędu, spowodowanego pędem i niemożnością zatrzymania się, to uważam, że jest to najlepsza rzecz jaka mnie ostatnio spotkała. Mam mniej sprzętów, zostawiłam tylko te których faktycznie używam. Nie oszukujmy się - ile razy używamy gofrownicę, robiącą gofry serduszka? Albo patelnię do jajek sadzonych w kształcie gwiadki? Mam mniej ciuchów, ale za to wszystkie są naprawdę dobre gatunkowo i myślę, że mi posłużą jeszcze przez jakiś czas. Rewolucję przeszła kosmetyczka, ale o tym za jakiś czas napiszę. Nadal kocham perfumy, ale postanowiłam, że raz na kwartał kupię sobie coś naprawdę ekstra np. Diora, a za to nie będę kupować perfum z katalogów. Tylko książki nadal namiętnie kupuję, ale z tymi, z którymi mnie nie połączyła magiczna więź będę się bez żalu rozstawać. Myślę, że tu na blogu również. Tak więc rzeczywiście i w moim przypadku sprawdza się porzekadło, że mniej znaczy więcej. Aktualnie ten prąd mnie tak wciągnął, że zgłębiam go  i stosuję w praktyce, czym również się podzielę.



                                             

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Witaj na mojej stronie. Cieszę się, że jesteś:) Jeśli chcesz coś dodać od siebie - napisz. Będzie mi bardzo miło. Pozdrawiam