wtorek, 27 stycznia 2015

Wellness - styl życia

Chyba nie ma osoby, która nie zetknęłaby się z tym pojęciem. Wellness jest modne, nie ma co.
Bombarduje nas to słowo zewsząd i niejednokrotnie jest nadużywane, co doprowadza mnie do szału. Bo to, że kupię sobie żel pod prysznic Wellness, nie znaczy, że żyję w tym stylu. To, że  poleżę w Wellness aquaparku też nie. Bo wellness to znaczy dobrze się ze sobą czuć. Dbać o siebie we wszystkich aspektach życia. Dla mnie to równowaga. Jeśli jej nie ma, jeśli na plan pierwszy wysuwamy jedną sferę naszej codzienności, kosztem innych, to nie będziemy wellness, choćbyśmy wykupili roczny karnet do salonu SPA. W moim życiu do niedawna równowagi brakowało bardzo  i permanentnie. Zawsze było coś, co było numerem jeden. Długo to była praca - to jej podporządkowywałam wszystkie inne dziedziny i tylko dzięki temu, że mam naprawdę wyrozumiałego męża, jeszcze nie jestem rozwódką. Gdy pojawił się Bobas, to on stał się -siłą rzeczy- numerem jeden i wtedy nie tyle podporządkowałam inne sprawy jemu, co poprostu  się z nich wycofałam. Skończyły się książki czytane wieczorami, kino, teatr, wystawy, winko z mężem na balkonie, a nawet spotkania z rodziną i znajomymi  przez pierwsze miesiące życia Małego (tu na swoje usprawiedliwienie mam ciągłe zmęczenie i niewyspanie). Tak czy owak, mój tryb życia, choć może bardziej zdrowy i unormowany, nie był zdecydowanie w stylu wellness.Ani jako pracoholik, ani jako Tylko Matka Polka nie żyłam w równowadze i chyba dopiero teraz zaczynam to dostrzegać.
Dopiero od niedawna budzi się we mnie świadomość, że żeby być szczęśliwym trzeba unormować swoje 24 godziny tak, aby zmieścić w nich rodzinę, pracę, hobby, sport. I tu dochodzimy do pewnej ważnej kwestii - sport w wellness jest bardzo ważny. Bo nie ma wellness bez sportu. Sport utrzymuje nie tylko ciało, ale też naszą psychikę w zdrowiu. Dzięki niemu drastycznie spada ryzyko choćby depresji. I szczerze mówiąc to przekonuje mnie bardziej niż wizja szczupłego ciała. Jestem niestety typem nerwicowo- depresyjnym i w słabszych okresach dopada mnie nerwica, która skutecznie uprzykrza mi życie. Aktywność fizyczna pomaga mi z niej wyjść-rozładować napięcie w ciele i umyśle. W ogóle kwestia nerwicy  będzie wymagała chyba  osobnego postu. Kiedy ostatnimi czasy uważnie przyjrzałam się swojej przeszłości i temu, co i w jakim stopniu mnie zajmowało, wyszło mi że:


Jak widać praca zajmowała większość mojego czasu, rodzina była na drugim miejscu, ale mocno w tyle do pozycji numer jeden.Na  hobby składało się  u mnie głównie czytanie, oglądanie - spektakli, wystaw, filmów. Najczęściej łączyłam to z szybkim spotkaniem z przyjaciółmi po wydarzeniu, sport okazjonalnie, jak znalazłam czas, w myśl zasady - nie jestem gruba, po co mam ćwiczyć. Celowo zaznaczyłam też podróże niesłużbowe, bo te służbowe zajmowały sporo miejsca w moim życiu zawodowym i są wpisane w niebieskiej części PRACA. Na takie zwykłe włóczenie  się po górach, zwiedzanie nowych miejsc, siedzenie godzinami nad potokiem, nie miałam raczej czasu. I kojarzę może jeden dzień, w którym udało się nam tak poprostu na parę godzin wyskoczyć.
Dwa lata później wykres wyglądał tak:
Końcówka 2013 i początek 2014 zdecydowanie polepszyły moje wyniki odnoszące się do rodziny, hobby, a nawet podróży(byliśmy na wczasach, pierwszych od 8 lat). Zmienił się zakres moich pasji - książki poszły  w odstawkę, bo mój przemęczony i niewyspany umysł przyswajał tylko wiadomości z gazet o dzieciach, filmów nie miałam kiedy ogladać (o kinie czy teatrze nie wspominając), odkryłam natomiast, że jako kochająca matka, pragnę jak najwięcej rzeczy robić dla swej pociechy sama i tak oto wkręciłam się w DIY. Nieco więcej sportu również się pojawiło, bo choć ciąża obeszła się ze mną niezwykle łaskawie, brzuch nie był już taki jak kiedyś, więc postanowiłam ćwiczyć. Napotkałam jednak ten sam problem, co przy książkach - zmęczenie.Stąd też dość niska pozycja w rankingu.
Macierzyństwo to najlepsza rzecz, jaka mnie w życiu spotkała, ale nie oszukujmy się - poświęcanie dziecku codziennie prawie 100% swojego czasu to przegięcie. Gdzieś w okolicach 8 miesiąca życia Bobasa, odkryłam, że mój slodziak nie czuje się ani mniej kochany, ani nieszczęśliwy, gdy na 30 minut wsadzę  go kojca i zrobię sobie kawę, ani wtedy, gdy zrobię sobie godzinną kąpiel, a pobawi się z nim tata w "męskie"zabawy, o których my kobiety nie mamy pojęcia, ba! nawet byśmy na takie nie wpadły. On nie czuje się nawet pokrzywdzony, gdy punkt 19:00 odpalam przyodziana w dres jedną z płyt Ewy Chodakowskiej   ( nie jestem jej endorfinką,ani fanatyczną wyznawczynią,  nie lubię jej funpage'a, ale odpowiadają mi jej zestawy), Mel B. czy Jillian. Codziennie ćwiczę, codziennie staram się przeczytać choć parę stron książki, bo wróciłam do tego, co kocham najbardziej - czytania, codziennie bawię się z dzieckiem, codziennie staram się przynajmniej przez pół godziny pogadać z Mężem ( dobra, to trochę szwankuje, bo i tak gadamy o Bobasie, a takie rozmowy się  się nie liczą),w pracy pilnie  pracuję, ale nie zabieram zaległości  do domu, chyba, że jest to megakonieczne, spotkania służbowe ustaliłam na jeden dzień w tygodniu i tylko wtedy wybywam z domu po południu, ale pilnuję, żeby spotkanie trwało maksymalnie półtorej godziny i nie przeciągało się w nieskończoność.Planujemy wakacje, bo to teraz świętość. A na wiosnę krótkie wyjazdy jednodniowe, choćby tylko za miasto. Czuję się dobrze, wiem, że idę w dobrym kierunku. Staram się zdrowo odżywiać, używać naturalnych kosmetyków, odpoczywać kiedy tylko się da. Staram się być wellness i trzymać mój wykres na rok 2015 w odpowiednich  proporcjach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Witaj na mojej stronie. Cieszę się, że jesteś:) Jeśli chcesz coś dodać od siebie - napisz. Będzie mi bardzo miło. Pozdrawiam