środa, 18 lutego 2015

Jeść mniej, ale lepiej



Kwestia odżywiania - zdrowego i niezdrowego jest mi  bliska. Podobnie jak kwestie związane z marnowaniem jedzenia, kupowaniem byle czego, żeby zaoszczędzić czas na gotowaniu, pośpiesznego jedzenia w biegu.
Generalnie wiele przerobiłam. Jeśli chodzi o jedzenie to jestem absolutną hedonistką i poprostu kocham długie biesiady z przyjaciółmi, pyszne jedzenie, dobre wino. W zasadzie uważam, że jeśli wszystko dawkujemy sobie z umiarem, to nie ma o czym mówić. Jeśli spotykamy się na posiadówce ze znajomymi i wepchniemy w siebie  o parę ciasteczek za dużo, to też problemu nie ma. Kiedy zatem jest problem? Jako matka, stałam się nieco bardziej refleksyjna i uważna na to, czego chciałabym nauczyć swojego Syna. Wszak dobre i złe wzorce głównie wynosimy z domu. Poddałam swoje żywieniowe zwyczaje ostrej krytyce już w czasie ciąży i skonstruowałam plan, który będę realizować przy wychowaniu własnej pociechy. Plan generalnie jest taki:

Jemy:
  • zdrowe nieprzetworzone jedzenie
  • dużo warzyw i owoców, kupowanych na targu, a nie w markecie
  • zgodnie z porami roku
  • dużo kasz, ciemnego ryżu, zdrowych węglowodanów
  • jemy bez pośpiechu i zawsze przy stole
  • dużo ryb
  • dużo roślin strączkowych
  • samodzielnie robimy twarożki i serki do kanapek 
  • wspólnie choć jeden posiłek każdego pracującego dnia i wszystkie posiłki w dni wolne
  • jemy regularnie co 3 godziny
  • pijemy wodę, soki naturalne, herbaty ziołowe (dorośli mogą wszystkie herbaty :P )
Nie jemy
  • fast foodów
  • nie pijemy kolorowych napojów z kartonów
  • czerwonego mięsa (albo bardzo sporadycznie)
  • do 3 roku życia Bobas nie dostanie czekolady
  • chipsów
  • białego pieczywa
  • nie jemy i nie pijemy w pośpiechu
Do tego nie marnujemy jedzenia.

Szczerze powiedziawszy początkowo średnio nam ten plan wychodził, bo trudno się w ciągu paru tygodni przestawić na zdrowe, dobre jakościowo i niespieszne jedzenie. Mi było o tyle łatwiej, że już ciąża wymusiła na mnie zdrowsze odżywianie, mój Mąż ma z tym problemy do dziś. W grudniu mieliśmy  taką sytuację - Bobas miał przygotowywane wszystkie posiłki wg ustalonych zasad. Uważam, że je zdrowo i regularnie. Złamaliśmy się z białym pieczywem, ponieważ mu bardziej smakowało, ale ostatnio przejawia chęci do kosztowania chleba razowego, więc nic na siłę - samo przyjdzie. Miałam natomiast mnóstwo zastrzeżeń do naszego odżywiania. To jedna na dzień dzisiejszy z najważniejszych sfer naszego życia, którą musi objąć minimalizm, czyli umiar.
Nadal zdarza się( choć znacznie rzadziej), że wydajemy za dużo na jedzenie, które potem niejednokrotnie jest wyrzucane do kosza, Dzieje się tak dlatego, że ulegamy w sklepie pokusom dorzucenia do naszego koszyka jeszcze kilku rzeczy, na które wydaje nam się, że mamy ochotę.  Tak więc idąc po chleb i wędlinę, w koszyku pojawia się jeszcze jogurt i pepsi dla mojego męża, chipsy dla mnie, ser pleśniowy i parę innych produktów, które nie są nam potrzebne. Jestem na siebie wściekła już przy płaceniu za zakupy, bo po raz kolejny uległam swoim pokusom. Druga sprawa - jaki ja daję przykład dziecku... On wcina kaszę jaglaną z bananem, a ja po cichu chipsy. Mało tego, on zjada na obiad zupę z soczewicy, a potem bawi się opakowaniem po MacDonaldzie, bo mamie nie chciało się przygotować większej porcji obiadu, a że tatuś przypadkiem przejeżdżał obok Maca...
Od grudnia staram się być bardziej konsekwentną w swoich wyborach, a co za tym idzie bardziej świadomą tego, co trafia na nasz stół. Słaba wola, czy też kompulsywne objadanie, które łapie mnie w sytuacjach stresowych, nie może być powodem, że w naszym domu - mówiąc brutalnie -  wyrzuca się jedzenie. Powiem szczerze - jest mi wstyd. Sama nie wiem, co wychowawczo jest gorsze - dziecko widzące niekonsekwencję rodziców, czy dziecko widzące marnotrastwo rodziców.
Nowe zasady, których się trzymamy do grudnia  są takie: 
  1. Kupujemy tylko tyle, ile jesteśmy w stanie codziennie zjeść (tyczy się to produktów świeżych, które mogą się zepsuć w czasie dłuższego przechowywania).
  2. Raz w miesiącu kupujemy produkty suche - makarony, kasze, ryż.
  3. Planujemy posiłki na cały tydzień. Mąż wracając z pracy sam robi zakupy z listy ( niestety z przykrością stwierdzam, że moje zachcianki są droższe i bardziej niepotrzebne, poza tym moja wola jest słabsza).
  4. Jeśli zostaje nam jedzenie - zamrażamy, albo przetwarzamy. U nas największy problem jest z chlebem. Jeśli mam nadwyżkę pieczywa, to ją mrożę, jeśli mam zeschnięty chleb, to zabieramy go dla ptaków do parku, jeśli jest tylko podsuszony, robię grzanki. Kolejną grupą zmarnowanych resztek są kasze, płatki owsiane i wszystko, co wsypuję na oko i zawsze jest tego za dużo. Takie produkty mieszam z karmą naszemu psu, albo jeśli to jest naprawdę duża ilość wkładam do lodówki i przygotowuję sobie z tego drugie śniadanie następnego dnia (zabieram też taki ryż czy kaszę do pudełeczka i w pracy mieszam ze słoiczkiem owocowym dla dzieci), Mam wtedy zdrowszy i pożywniejszy posiłek niż bułka z sosem i kurczakiem kupiona w budce. Jeśli zostaje zupa - jemy na drugi dzień. Jeśli drugie danie - mrożę porcjowane.
  5. Przygotowujemy śniadania w domu ( najwięcej chleba marnuje się wtedy, gdy nie mamy czasu przygotwać kanapek w domu)
  6. Walczymy z pokusami niezdrowego jedzenia. Mąż z miłością do pepsi, ja z miłością do chipsów. Nikt nie przekona mnie, że jak mam ochotę na chipsa to powinnam jeść suszone jabłuszka, albo chrupać marchewkę. Jest to hipokryzja w czystej postaci, czipsy są lepsze, ale niezdrowe. Tak więc jeśli zamierzam żyć zdrowo muszę dokonać WYBORU: jeść czy nie jeść. I zastanowić się czy fast food chodzi za mną i prawie wskakuje mi sam do ust, bo jestem głodna czy dlatego, że jestem zmęczona, zdenerwowana, smutna... Jak jestem głodna to jem to, co mam przygotowane w torebce. W każdym innym przypadku dzwonię do Męża i przegaduję co mi leżu na sercu:) Aha, odkryłam, że czasem mam ochotę na chipsy, ponieważ chcę zjeść coś słonego.  Wtedy otwieram lodówkę i wyjmuję słoik korniszonów albo pieczarek marynowanych. Po zjedzeniu całego mi przechodzi:)
Dla mnie zarówno minimalizm w życiu, jak również  życie zgodne z ruchem slow life to pochwała jakości i prostoty. Lepiej kupić mniej, ale dobrej jakości. Poczuć się królową nie ze względu na ilość jedzenia na talerzu, a jakość produktów. Niech to będzie mały posiłek, ale na najwyższym poziomie. W  ogóle w Polsce mamy tendencje do przejadania się. Sami kupujemy za dużo, robimy za duże porcje, już nie mówiąc o tym, że nasi goście mają wyjść od nas przejedzeni, bo inaczej impreza jest nieudana. Pod tym względem wzorem dla mnie są Francuzi. Naród słynący z uwielbienia dla dobrego jedzenia, gdzie kucharze są traktowani jak bogowie. W polskiej restauracji dostaniemy porcję, która wylewa się niejednokrotnie z talerza, we francuskich knajpach porcje są małe. Kilkakrotnie byłam świadkiem awantur polskich turystów, którzy zarzucali obsłudze, że zostali źle potraktowani i nie zapłacą za tak małą porcję TYLU euro. We Francji je się z umiarem, również z umiarem się pije. Płaci się za jakość. To, że na stole leży deska serów i stoi butelka wina, nie znaczy, że mamy ją całą wypić i nie zostawić choćby okruszka brie na talerzu. Liczy się smak, doznania, a przede wszystkim liczą się ludzie, z którymi dzielimy te przyjemności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Witaj na mojej stronie. Cieszę się, że jesteś:) Jeśli chcesz coś dodać od siebie - napisz. Będzie mi bardzo miło. Pozdrawiam