piątek, 10 kwietnia 2015

Nie zapomnij o żółwiu!




Zacznę od banałów - że w dzisiejszych czasach to tylko pośpiech, że bylejakość, że na nic nie ma czasu.  Że ciągle za czymś gonimy, stawiamy na powierzchowne relacje, robimy przynajmniej 5 rzeczy na raz i nawet czas dla dziecka dzielimy między zabawę a odpisywanie na smsy, sprawdzanie poczty, oglądanie programu w TV.


Albo inny scenariusz - bawimy się z dzieckiem, jesteśmy w restauracji, na wczasach, u znajomych. Jest fajnie, jest miło, więc trzeba pstryknąć fotkę i najlepiej od razu wrzucić czy to na Instagram czy Facebooka. Najlepiej na oba. A potem co chwilę zerkać ile osób polubiło. Niby jesteśmy, ale nas nie ma. Działamy na kilku płaszczyznach równocześnie. Nie czerpiemy radości tylko z JEDNEJ rzeczy dziejącej się w danej chwili.

 Moda na slow life w Polsce trwa już dobrych parę lat i coraz więcej jest zadeklarowanych wyznawców tego ruchu. W tym miejscu mogłabym przytoczyć czym owy ruch jest, jak to jeden włoski restaurator stanął do nierównej walki z samym MacDonaldem, aby uchronić wartościowe jedzenie przed upadkiem ( i na  marginesie swój biznes), jak poszły za nim setki, potem tysiące, a nawet dziesiątki tysięcy wyznawców. Jak slow food, od którego się zaczęło, objęło kolejne dziedziny życia  i dzięki temu mamy slow life, slow cities, slow travel, slow art, slow wear, slow parenting, a nawet slow sex. A to wszystko powoli ma nam stworzyć Slow Planet. Każdego dnia słyszymy historie o tym, jak to korporacyjny szczur porzucił wszystko i w bieszczadzkiej chatce, stworzonej niemalże własnymi rękami, dłubie w drewnie i wreszcie czuje się spełniony. A wniosek z tego taki, że  bez korporacji, bez bieszczadziej chatki i drewna slow life jest niemożliwy.

Inicjatywa slow life jest naprawdę fajna. Podoba mi się to, że pojawiła się opozycja do szybkiego bezrefleksyjnego  konsumpcjonizmu. Byle szybciej. Byle więcej.  Parę lat temu wstydziłabym się przyznać, że o czymś nie słyszałam. Dwa razy dziennie sprawdzałam skrót najważniejszych wydarzeń na polskich portalach, następnie zagranicznych. Słowo skrót jest tu znaczące. Nie ważne było, dlaczego coś sie wydarzyło, ważne było, że ja wiem, że miało miejsce.  Przyznam szczerze, od jakiegoś czasu nie oglądam wiadomości. Od czasu znacznie dłuższego, niż wpisy na różnych blogach, mówiące o diecie informacyjnej. Moja dieta trwa znacznie dłużej i nie zamierzam z niej rezygnować. Mój mąż tego nie rozumie. On chce wiedzieć, co się wydarzyło w Kenii, jaki jest wynik meczu, jaki program wyborczy prezentują partie, gdzie wybuchła bomba. Ja nie chcę wiedzieć. To niszczy moje poczucie bezpieczeństwa, czuję się po takich informacjach źle, nie przynoszą mi niczego dobrego. Owszem, to ignorancja. Ale nie jest mi wstyd. Ten czas, który dzięki temu mam, tę dobrą energię, której dzięki niewiedzy o sytuacji   świata nic mi nie odebrało, mogę poświęcić na zajęcia, które realnie wpłyną na jakość życia mojej rodziny i przyjaciół.

Świat wiele nam oferuje. Możliwości, które każdego dnia przed nami zostają postawione, jest mnóstwo. Nieskorzystać z tego jest dla większości ludzi grzechem. Ja ostatnio odpuściłam. Przed urodzeniem dziecka potrafiłam zaliczyć trzy wydarzenia kulturalne w jeden wieczór. Tuż po pracy kino, potem wystawa, na koniec teatr. A czasem i winko ze znajomymi po północy jeszcze wcisnęłam. Z perspektywy czasu widzę jak glupiemu trendowi uległam. Wykończona biegłam do kina, często wychodząc nie potrafiłam sobie przypomnieć nazwisk aktorów, których oglądałam, na wystawie wgapiałam się w obraz i modliłam, żeby przemowa autora skończyła się na tyle szybko, żebym zdążyła do teatru. W  samochodzie poprawiałam makijaż i leciałam na spektakl. Niewiele pamiętam z tych wyjść. Za dużo wrażeń, za krótki czas, za mało czasu.  Mój ulubiony przedstawiciel i piewca ideai slow life Carl Honore powiedział: Każdy z nas nosi w sobie wewnętrznego żółwia. Ja mojego żółwia w tamtych czasach zajeździłam na śmierć. Uległam też przeświadczeniu, że jeśli nie wrzucę zdjęcia w media społecznościowe, to nie ma sensu w ogóle się gdzieś wybrać. Zamiast cieszyć się tym co działo się w danej chwili, ja dopiero w domu, przeglądając fotki, zauważałam szczegóły, niuanse, fakty, które umykały mi w chwili, w której się odbywały. Zamiast cieszyć się wycieczką za miasto ( a w tamtym czasie była ona rzadkością), jak pstrykałam i pstrykałam. Zamiast chłonąć atmosferę miejsca - ukrywałam sie za obiektywem aparatu. O tym również pisał Honore - zamiast doświadczać w chwili obecnej, odpuścić sobie wszelką elektronikę, skupiamy się na sprawach nieistotnych, przez co jesteśmy rozdwojeni na kilku płaszczyznach i nie zdolni do odczuwania w inny sposób niz poprzez zdjęcia. Dlatego dziś  próżno u mnie szukać zdjęć z zabaw z dzieckiem. Odkąd się urodził Bobas odstawiłam na te chwile, które mamy dla siebie, wszelkie niepotrzebne gadżety.  To mnie rozprasza. Zamiast bawić się z dzieckiem, być całkowicie tą zabawą pochłonięta, analizowałabym tylko, jakie zdjęcie zrobić. To nie dla mnie. Mam natomiast  slabość do pstrykania fotek żarcia. Zanim zjemy, musi być fota. Ale potem chowam aparat. Skupiam się tylko na jedzeniu.

Bardzo ważne i najtrudniejsze zarazem było dla mnie wyrobienie w sobie nawyku - jedna czynność w danej chwili. Nie zawsze to jest możliwe. Ale odkąd określam codziennie swoje priorytety na kolejny dzień jest mi łatwiej. Jeśli z czymś nie zdążę, to trudno, stanie się super ważne w następnym dniu.  Kolejną rzeczą, którą zmieniałam w swoim nastawieniu parę miesięcy temu, było poczucie, że MUSZĘ być cały czas zajęta. Wstydem było mieć czas wolny. Bo jak to tak na macierzyńskim opowiadać, że jak kładę dziecko, to leżę? Wtedy trzeba zająć się jakąś konkretną robotą - umyć, uprać, uprasować.  Teraz nie mam z tym problemów. Odpuszczam sobie wiele rzeczy, ponieważ, jak każdemu człowiekowi, należy mi się odpoczynek. 


Ktoś może powiedzieć, że slow life i powolne życie jest tylko dla tych, ktorzy nie muszą pracować, albo dla tych, którzy mieszkają na wsi, bo tam z zasady, życie płynie wolniej. Ale jak przekonują specjaliści w tej dziedzinie - slow life to przede wszystkim stan umysłu. To umiejętność wybierania, to stawianie na jakość a nie ilość doznań ( kto ma dziecko ten wie jak wygląda wizyta w restauracji, którą planowało się od miesiąca, a następna będzie pewnie za kolejnych parę miesięcy - wszystko smakuje inaczej, wszystko jest takie piękniejsze i bardziej eleganckie i w ogóle taki spokój i och i ach). Kiedy mamy mniej możliwości, możemy skupić się na oczekiwaniu najwyższej jakości. 

Jak zatem zwolnić? ( Rady Carla Honore przetestowane przeze mnie)

  • Nie bój się ciszy. Wyłączmy telewizor, jeśli go nie oglądamy, radio, jeśli spełnia funkcję tylko zapychacza ciszy... 
  • Skup się na tym co robisz ( to przyznaję dla mnie najtrudniejsze, ponieważ myśli często uciekają w inną stronę): kiedy myjesz naczynia, poczuj ciepłą wodę, zapach płynu, jeśli bawisz się z dzieckiem bądź tylko dla niego, wyłącz telewizor, dzieci naprawdę wyczuwają brak zaangażowania, 
  • Wybierz jedno, góra dwa zadania absolutnie priorytetowe, które trzeba koniecznie zrealizować w konkretnym dniu. Reszta niech będzie "płynna".
  • Jeśli tylko możesz unikaj galerii handlowych - tam naprawdę można nabawić się nerwicy, a poza tym są idealnym przykladem miejsca, w którym liczy się czas a nie jakość.
  • jedz świadomie - dobre jedzenie nie musi być drogie
  • skupiaj się na rozowie z drugim czlowiekiem, nie rób tego mechanicznie. Kurtuazyjne rozmówki z nielubianymi ludźmi są męczące dla obu stron
  • Nie zapychaj każdej minuty, nawet jeśli są to zadania w rytmie slow. Skakanie z jogi, na medytację, a następnie na kurs oddechu jest takim samym pośpiechem jak dyskoteka, wino w knajpie i wieczorny seans. Znowu idziesz w ilość nie jakość. 
  • łap szczęściaki - staniesz się bardziej uważna/y na to, co dzieje się w chwili obecnej. I TAK -  w sumie nie powinno się ich fotografować, ale ja to robię. Pstryk, chowam aparat i cieszę się  chwilą,  już bez aparatu. A wrzucam w czasie wolnym w media społecznościowe czy na  bloga
I pamiętajcie o znalezieniu swojego właściwego -  tylko sobie idealnego tempa - tzw. tempo giusto. Dla jednego będzie to wykonanie jednego zadania na tydzień i brak całkowitego pośpiechu w życiu, ale dla innego człowieka  będzie to zapełnienie całego dnia różnymi aktywnościami i bieganie z miejsca na miejsce. Wszystko jest ok, dopóki czujemy się  z tym dobrze i nie odczuwamy wyczerpania. Jeśli zaś organizm mówi nam - nie mam siły, nie chce mi się, odpuściłbym sobie, ale pasowałoby coś zrobić, to znak, że żyjemy za szybko dla naszego tempo giusto. Ja powoli odnajduję mój rytm. Czasem niestety muszę przyspieszyć, jednak coraz częściej udaje mi się odczuwać, że żyję w idealnym dla siebie tempie. W moim osobistym tempo giusto.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Witaj na mojej stronie. Cieszę się, że jesteś:) Jeśli chcesz coś dodać od siebie - napisz. Będzie mi bardzo miło. Pozdrawiam